Zastanawialiście się kiedyś jak powinien wyglądać wasz idealny kolarski dzień? Chętnie podzielę się swoim, bo całkiem niedawno go doświadczyłem 🙂
Czy można wyobrazić sobie lepszy początek dnia, gdy po otwarciu oczu z mojego pokoju roztacza się przepiękny widok na Alpy? W takim towarzystwie kawa smakuje jeszcze lepiej. Trudno uwierzyć, ale przebywam właśnie w świątyni pięknego sportu jakim jest kolarstwo. Wszystko jest tu bardziej, dużo bardziej.
Poranna dawka pobudzenia potęgowana jest zjazdem z Alp d’Huez. Temperatura koło 19 stopni i delikatny wiaterek zapowiada przyjemny dzień do poznawania okolicy. Jako, że mieszkamy na samym szczycie, każda nasza jazda rozpoczyna się od zjazdu do doliny.
Dziś zjeżdżaliśmy przez Pas de la Confecion do urokliwej wioski Allemont. Dokładnie po 19 ciasnych zakrętach i 36 minutach ciągłego zjazdu, balansowania, hamowania i skręcania jesteśmy przy zalewie du Verney.
W planie mamy dotrzeć do miejscowości Le Bourg-d’Oisans i dalej przez pierwsze 5 z 21 mitycznych zakrętów klasycznego podjazdu do Alpe d’Huez po których czeka nas odbicie na La Garde i La Route de la Roche. O wspomnianych wcześniej 19 stopniach i przyjemnym wiaterku można już zapomnieć. Pełne słońce rozgrzewa atmosferę do 33 stopni, na próżno było też szukać silniejszego podmuchu wiatru. Lucek chyba już czyhał na nas u swych bram, na szczęście od czasu do czasu na trasie można spotkać urokliwe zatoki ze studnią lub źródłem. I co najważniejsze, odrobiną cienia.
Wszystko co dzieje się od tego miejsca jest czystą kolarską magią. Początkowo droga delikatnie meandruje wśród pojedynczych urokliwych zabudowań, by chwilę później przeciąć górskie zbocza. To niesamowicie malownicza trasa z widokiem na całą dolinę. Jednak ekspozycja i kręta La Route de la Roche powodują ostrożniejszą jazdę. Z resztą gdzie mam się spieszyć.
Wspinam się cały czas do góry, nachylenie oscyluje w okolicach 4-9% aż do wioski Le Cert. Jest kilka minut po trzynastej, nikogo w zasięgu wzroku, okolica wygląda na wymarłą. Nic nie przeszkadza delektować się trasą, widokami i asfaltem, wszystko to tylko dla mnie! Pusta droga, z fajnie wyprofilowanymi zakrętami i dobrą nawierzchnią może oznaczać tylko niesamowitą frajdę z pokonywania kolejnych serpentyn aż do Le Freney – d’Oisans, w którym spotykam pierwszą żywą istotę od dobrych dwóch godzin. Pan w spokoju kupuje sobie bagietkę w automacie z pieczywem, zamyka drzwi i odjeżdża.
Dla mnie to miejsce oznacza początek jazdy pod górę, jeszcze tylko kilka krótkich tuneli wykutych w skale i przejazd przez zaporę na jeziorze Chambon by znaleźć się na drodze ku przełęczy Col de Sarenne. Kolor wody i widoki powalają.
Podjazd na przełęcz Sarenne jest niesamowicie urozmaicony i zmienny. Zaczyna się od wioski Le Freney – d’Oisans i nachylenia rzędu 4,5 procent, by od tamy na jeziorze przekroczyć 12% przez ponad kilometr. W wiosce Mizoen nachylenie chwilowo odpuszcza by mocniej przycisnąć aż do kolejnej urokliwej wioseczki Clavans la Bas. Jestem już na wysokości 1300 m n.p.m, słońce grzeje niesamowicie, a zapasy wody nikną w oczach. Kolejny raz ratuje mnie źródło i chłodna, smaczna woda. Siadam na kilka chwil na małej ławeczce. Moim oczom ukazuje się niewiarygodna rzecz – otwarta kawiarenka o godzinie 14.30. Co więcej, można tam coś zamówić i mają lody. Nie jest żadną tajemnicą, że w wyjątkowych okolicznościach przyrody wszystko smakuje lepiej. Tak, zwykły orzechowy magnum z karmelem staje na piedestale najlepszych deserów mojego życia, a chwilę później wtóruje mu najlepsze espresso jakie w życiu piłem. Przerwa nie trwa długo, bo ciągle najpiękniejsze przede mną, a przyznaję, nie mogłem doczekać się finałowego odcinka wspinaczki na Col de Sarenne. Surowy klimat, odsłonięte zbocze, iście Alpejski podjazd. Po przejechaniu ostatniej ludzkiej ostoi Clavans le Haut wkraczam w jeden z najpiękniejszych rozdziałów mojego życia. Samotna wspinaczka, w zapierającym dech otoczeniu. Na garminie temperatura zatrzymała się na 43 stopniach, a trudy wspinaczki doskonale rozumie mój pustoszejący bidon.
Kolarski ból, to największy ból jaki może znieść człowiek z własnej woli. Łączy ze sobą ogromny wysiłek całego organizmu by walczyć z grawitacją i mentalne zaparcie by w każdy zakręt wchodzić z pełną dostępną mocą, a nawet wykraczającą poza własne rezerwy, znosić niemiłosierny żar słońca i mocne podmuchy wiatru. Wszystko po to, by stanąć na szczycie przełęczy lub podjazdu. I to nie byle jak, tylko z głową podniesioną do góry. Wiedząc, że Twoje nogi Cię tu zaprowadziły i na wszystko zapracowałeś sam. Mimo iż nie witają mnie tłumy, zwycięstwo smakuje niesamowicie.
Autor tekstu: Kamil Herchel, zdjęcia: Koloradość