Święta to czas na odpoczynek. A najlepiej odpoczywam na rowerze! Jak znalazłem się na Podhalu z rowerem to temat na osobną historię, która być może nigdy nie ujrzy światła dziennego ze względu na ilość wody, która się w niej na mnie lała z każdej możliwej strony przy temperaturach w okolicach 0°C.
Wróćmy do dnia bieżącego. Z nadzieją patrzyłem na prognozy pogody, które na dziś wykluczały opady. Przed śniadaniem zobaczyłem pierwsze fragmenty błękitnego nieba. Zacząłem szykować się do wyjścia i już żałowałem, że nie zabrałem okularów przeciwsłonecznych. Piękne błękitne niebo, 7 stopni na plusie, zielona trawka, gdzieś na szczytach białe plamy śniegu. Czy to brzmi jak pierwszy dzień Bożego Narodzenia? Nie, zdecydowanie nie, więc takiej okazji nie można było zmarnować!

Oczywiście wkradło mi się nieco świątecznego lenistwa i wyruszam dopiero przed 13.00. Na rozgrzewkę delikatny podjazd w stronę Przełęczy Osice, kilka kilometrów przez Pieniński Park Narodowy i już zjeżdżam w stronę Jeziora Czorsztyńskiego. Termometr nie kłamał, jest ciepło! Ciesząc się pięknym słońcem objeżdżam zbiornik wyrównawczy i przy zaporze uciekam na rondzie w kierunku Niedzicy. Czeka mnie 10 km po „płaskim” aż do kościoła w Łapszach Wyżnych. Jak to zwykle bywa, „płaskie” nie do końca jest płaskie, a wiatr wcale nie wieje w plecy. Staram się jechać z w miarę wysoką kadencją mając na uwadze, że jeszcze trochę dziś pogniotę na premiach górskich. Mam wrażenie, że dostrzegam za sobą jakiegoś kolarza, trochę mnie to zmotywowało do nieco mocniejszego naciśnięcia na pedały, ale nadal zostałem w sferze ŻPZ (Żenujące Prędkości Zimowe). Po kilku minutach okazało się, że straciłem ogon, a może tylko mi się zdawało, że w ogóle był?
Podjazd pod Łapszankę zaczynam spokojnie, dobrze się znamy. Początek łagodny, ale końcówka potrafi zrobić się męcząca. Z każdym pokonanym metrem do góry czuć, że temperatura spada, mimo to jedzie mi się świetnie, pomaga także czysty asfalt do końca podjazdu. Moje tempo mnie zaskoczyło więc pozwoliłem sobie na chwilę oddechu na ławeczce. Czy to jest jeden z lepszych widoków na Tatry? Zdecydowanie i moim zdaniem nigdy nie zawodzi! Po kilku chwilach przy kapliczce pojawia się kolarz podobny do tego którego widziałem za Niedzicą! Ha! Czyli to nie były halucynacje z przejedzenia.

Wycieczka miała być zagraniczna, więc z Łapszanki postanowiłem sprawdzić zjazd w stronę słowackiej Ostruňi.
Jak widać na załączonym obrazku początek nie zapowiadał się zbyt optymistycznie, nie zraziło mnie to jednak. Poza pięknymi widokami i niesamowitą ciszą czekało na mnie jeszcze trochę śniegu, byłem zaskoczony jak dobrze moje wąskie Marathony tną po takiej nawierzchni, ale zdecydowanie lepiej jechałoby się na czymś nieco szerszym, np. 4-calowym. Po śnieżnym fragmencie przyszedł epizod lodowy, żałowałem, że ostatni raz na łyżwach byłem dwa lata temu, a „Gwiazdy tańczą na lodzie” nie było moim ulubionym programem telewizyjnym. Toczyłem się powolutku, był momencik spaceru, ale mój tyłek nie spotkał się z ziemią ani razu! Udało mi się przy okazji zająć przed-przedostatnie miejsce na segmencie!

Z Ostruňi kieruje się w stronę Przełęczy Zdziarskiej. To taki podjazd, który każdy musi kiedyś zrobić. Długi, ze świetną nawierzchnią i przede wszystkim w znakomitych okolicznościach przyrody. Tutaj rozgrywam drugi odcinek swoich przygód na lodzie, znów szczęśliwie i znów w fajnym tempie. Udaje mi się dotrzeć do finałowego szlabanu jeszcze przed zachodem słońca, więc w końcu będę miał nowy content na Instagram (wspominałem w końcu o wspaniałych okolicznościach przyrody).

Przy szlabanie krótkie przebieranki w dodatkową kurtkę i rękawiczki na zjazd w stronę polskiej granicy. Już witałem się z czarnym asfaltem na słowackiej drodze 66, gdy poczułem mocniejszy podmuch grawitacji i wylądowałem na prawym pośladku. Ostatnie metry do krajówki pokonałem tocząc się przy krawędzi jezdni, żeby ewentualne lądowanie odbyło się w zaspę.

Nie lubię zimowych zjazdów, bo jest zimno to oczywiste, nigdy też do końca nie wiadomo jak bardzo przyczepny/nieprzyczepny jest asfalt. Więc mimo tego, że dłonie mi przemarzają, odrobinka adrenaliny grzeje od środka.

Sprawnie dotaczam się do Czarnej Góry, gdzie czeka mnie ostatnia ścianka i ostatnia szansa na odrobinę światła. Tuż przed szczytem zatrzymuje się na ostatniego fotoshota.

Przełączam przednią lampkę na mocniejszy tryb i ruszam w stronę Trybsza elegancko slalomując między największymi kraterami. Nie chciałem pakować się na główną drogę Nowy Targ – Krościenko, więc wracam tą samą trasą przez Łapsze i Niedzicę. Romantyczną atmosferę mojego wieczornego powrotu skutecznie zagęszczają kominy w mijanych miejscowościach, pełną piersią udaje mi się odetchnąć dopiero przy zaporze. Ostatni podjazd w stronę Krośnicy jadę już na spokojnie, po lewej widzę jeszcze delikatnie zarysowane szczyty Tatr.
Kalesonków nie było, mimo to nie zmarzłem i zaliczyłem jeden z fajniejszych zimowych wypadów. Ta pora roku to też świetny czas na rower, trzeba go tylko dobrze wykorzystać. Spróbujcie sami!